5 lipca 2015

...chwila nadeszła, trzeba się pożegnać...

Kryzysy przychodzą gwałtownie i równie gwałtownie mijają. W jednym momencie jestem na skraju wyczerpania, gdzieś w zakątkach umysłu tak mrocznych, że naprawdę dziwię się sobie, kiedy za kilka chwil potrafię tak mocno cieszyć się tym swoim tu i teraz i dostrzegać tyle niezwyczajności w moim zupełnie zwyczajnym przecież życiu. Skrzydeł dodają mi marzenia, plany, pragnienia - dłuuuuuga lista życzeń. Życzeń przyziemnych, jak: umeblowanie salonu, urządzenie pokoiku Hani, zakup piekarnika, wykończenie pomieszczeń na poddaszu, a także tych ponadziemnych: chciałabym jeszcze gdzieś kiedyś wystąpić, zaśpiewać, pójść na kolejne studia/ kurs/ szkolenie, nauczyć się czegoś fajnego - szycia, haftowania, szydełkowania... Patrzę na moją córkę i zdumiewam się jej nowymi umiejętnościami, niezmiennie ogarnia mnie wzruszenie, kiedy po chwilach meganadaktywności leży skulona i wtulona przy mojej piersi i porusza swoimi małymi ustami... Jeśli ktoś pytałby mnie o rady dotyczące macierzyństwa, najważniejsza z nich brzmiałaby "karm piersią! Najdłużej jak się da". Patrzę w naszą wspólną przyszłość - tą, w której coś jej z mężem objaśniamy, coś pokazujemy, czegoś uczymy. Widzę w niej mądrą, radosną, rezolutną dziewczynę, która będzie wytrwale dążyć do swoich celów. Oczyma wyobraźni widzę także nasz umeblowany dom - aranżacje wciąż się zmieniają, wciąż pojawiają się nowe pomysły... - muszę to wszystko gdzieś zapisać, uporządkować... Ale już nie tutaj.


Kochani, nigdy nie myślałam, że to nastąpi ot tak, wyobrażałam sobie to zawsze jako wielkie, przełomowe wydarzenie w moim wirtualnym (i niewirtualnym) żywocie, z doniosłym finałem, ale nie... Mianowicie w ostatnim czasie podjęłam decyzję o zakończeniu blogowania w tym miejscu.

Pewnie, że trochę żal, a ta notka jakiś czas poleżała sobie w wersjach roboczych. Powodów jest kilka, ale właściwie każdy wynika - zabrzmi banalnie - z braku czasu. Kiedy mam ochotę pisać, jest to niemożliwe, kiedy mam już tę chwilkę późną nocą, nie mam weny albo też przegrywam z chęcią snu. Rzadsze pisanie sprowadza się do zbyt długich notek pełnych podsumowań, w których sama się gubię. Umykają mi niuanse, szczegóły, drobiazgi, olśnienia. Relacja przeważa nad refleksją, nie mam czasu usiąść i podumać, zajrzeć głębiej w siebie. Moja pisanina zdaje mi się pełna uogólnień, jeden wpis jest podobny do drugiego. Patrzę na dynamicznie rozwijające się nowe blogi z nowoczesnym, minimalistycznym interfejsem, z pomysłem, z polotem i czuję, jak bardzo opatrzyło mi się to miejsce. Przestało inspirować, a ze mnie uszło całe powietrze.

Przed narodzinami dziecka postanowiłam sobie, że nie zaprzestanę pisania, ale w końcu uznałam, że nie ma sensu robić czegoś na siłę, a zwłaszcza czegoś, co przestało dawać satysfakcję, sprawiać radość, przynosić spełnienie. Dla takiego perfekcjonisty jak ja, nie ma również sensu robienie czegokolwiek na pół gwizdka. Dziękuję w tym miejscu mojemu Mężowi, który długo przekonywał mnie, żebym nie zamykała bloga i wspierał ze wszystkich sił we wszelkich obowiązkach. Przepraszam Cię, wiem, że zrozumiesz, kiedy to przeczytasz.

Mój osobisty blog był wspaniałą przygodą, ale czas ją zakończyć. Kto wie, może kiedyś jeszcze...? Gdy już się uporam z ogromem realnego świata, kiedy odpowiem na jego niezliczone propozycje, podejmę jego wyzwania, opanuję nowe umiejętności, wzbogacę siebie, choć trochę poradzę sobie z tym nadmiarem. Czuję, że mam tę moc!

Zapraszam Was na blog recenzyjny, póki co także w stagnacji, na Instagram, na którym czasem szaleję. Zapraszajcie mnie na fejsbuku (Aleksandra Danielewicz), piszcie na moją skrzynkę mailową (a.dudzianka[at]gmail.com). 

Dziękuję, że byliście!  
 Pisałam tutaj od 12. lutego 2006 roku. 

27 czerwca 2015

Z odkryć garderobianych

...OK, rozumiem, że w ciąży przytyłam. Za dużo. I że po ciąży też. Bardzo. Ale nie pojmuję już zupełnie, że nie mieszczę się w sukienkę, w którą mieściłam się w 18 tygodniu ciąży (ze sporym luzem). Naturalnie w sukienki, w które mieściłam się nie będąc w 18 tygodniu ciąży, także odpadają. W rezultacie nie mam czego założyć na ślub mojego brata za miesiąc. 
I znowu łapię doła...
PS: W bolerko też się nie mieszczę...

25 czerwca 2015

Marzenia się spełniają

Wczoraj świętowaliśmy piątą rocznicę rozpoczęcia budowy domu. Pierwszy raz z domu ;) Lawendowego :) To jest dobra data na jakieś parapetowe przyjęcie. Marzy mi się takie przyjęcie: salon - taras, lato, ciepły, długi dzień, ciepły wieczór, gwieździsta noc, girlandy lampionów, gitary, zapach skoszonej trawy, świece, lila tort, lawenda... I bliscy mi ludzie. "Dla wszystkich drzwi otwarte." 

Marzę, marzę, marzę...

Hania podrośnie, umeblujemy się, poukładamy książki na półkach, zawiesimy firanki. Zrobię własnoręczne zaproszenia, dołączę do nich lawendę...

Jak pięknie jest marzyć!






27 maja 2015

Ja wysiadam

Kryzys:

- proste, codzienne czynności stają się niemożliwymi,
- plany i marzenia całkiem realne, jakie popychały do przodu - stają się nieosiągalne i śmieszne,
- to, co u innych podziwiałeś, wywołuje zazdrość,
- to, co inspirowało i motywowało u innych - niszczy, osłabia i sprawia, że czujesz się absolutnym zerem,
- nie dostrzegasz tego, co masz,
- przestajesz się cieszyć tym, co masz,
- brzydnie i maleje to, co wcześniej dawało wielką radość,
- płaczesz, szlochasz, beczysz,
- małe rzeczy wyprowadzają cię z (tymczasowej) równowagi,
- w każdym kącie widzisz kupę niedociągnięć,
- przeszkody się wypiętrzają, przyjemności znikają,
- chcesz zniknąć, zasnąć, zamykasz się w sobie,
- uważasz, że nie zasługujesz na radość,
- nie doceniasz tego, co umiesz, widzisz tylko to, czego nie potrafisz,
- chciałabyś się odbić od dna, ale ciągle spadasz, a dna nie widać...

I tak u mnie od kilku dni. 

Wypaliłam się, przestałam ogarniać, nadążać, rozsypałam się i nie mogę pozbierać jak ta pogoda za oknem, jak maj, który nie jest majem. Ja nie-ja. Miałam w planach wielkie świętowanie swojego pierwszego Dnia Matki, a nawet nie pościeliłam wyra, nawet nie podlałam kwiatów, jak zwykle we wtorki.

Dobra wiadomość jest taka, że widzę dno, więc może się odbiję...? 

Przydałaby mi się jakaś solidna terapia/rekolekcje/odmiana/choćby jakiś notes, w którym będę pisać o swoich mocnych i słabych stronach. Tylko kiedy...?

11 maja 2015

Chce mi się płakać


Wybraliśmy ją, bo miała najkrótszy ogonek. Potrzebowaliśmy samczyka dla Klarusi, po tym, jak umarł nam Teoś... No i długo byliśmy przekonani, że to samiec - dziobek miała niebieski, polubiły się z Klarą, zalecały się do siebie, a nasze doświadczenie w rozpoznawaniu płci u papug było wówczas niewielkie.do zniesienia przez naszego samczyka jajek - i to akurat na Wielkanoc 2010... Więc nie Ćwirek, a Ćwirusia. Nasza najbardziej oswojona papużka, narzeczona Tijusia, z którym zmajstrowała dwójkę piskląt: Pimpka i Tośka. Była dobrą i cierpliwą mamą. Dzięki niej mogłam z naprawdę bliska obserwować CUD ptasiego macierzyństwa. Ciekawska, ostrożna, odważna, szukająca nowych ścieżek w naszym dawnym piwnicznym pokoju. Była z nami sześć lat.

Odeszła od nas wczoraj. Wieczorem znalazłam ją martwą na dnie klatki. Od dawna świszczało jej w czasie oddychania, ale jej ogólny stan był w miarę stabilny, nie zauważyliśmy wielkiego pogorszenia. Tak było już od dłuższego czasu. Jeszcze przedwczoraj mówiłam do Marka, że muszę obciąć jej pazurki... 

Mówię sobie, że już się nie męczy, nie cierpi. Ale nie mogę sobie wybaczyć, że nie było mnie przy niej, kiedy odchodziła. Że nie umarła mi w dłoni, że po prostu spadła na dno. Może to głupie, ale tak właśnie czuję.

Żegnaj, Ćwirusiu. Wierzę, że istnieje takie niebo, w którym się spotkamy, choć byłaś tylko ptakiem. Wierzę! Leć swobodnie dalej! Ślicznie Ci w niebieskim...
































5 maja 2015

5 miesięcy z Hanną!

30 kwietnia minęło pięć miesięcy, od czasu, gdy położyli mi na brzuszku, na piersi taką malutką kruszynkę, a ja się rozwyłam (nie napiszę, że rozpłakałam, bo rozwyłam) z radości. Choć i 'radość' to zdecydowanie niekompletne słowo. Bo tam była i radość, i błogość, i ulga, i niedowierzanie, i dziękczynienie, i wdzięczność i coś jeszcze, co nienazwane. A wdzięczności chyba najwięcej. 

Ktoś mnie zapytał - a było to na krótko po narodzinach dziecka - czy odnalazłam się już w nowej roli - roli mamy. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czy to naprawdę jest tak, że - o, eureka! jestem mamą, hurra! Raczej nie. Macierzyństwo to niekończące stawanie się, nieustające odnajdywanie się. Ciągłe zaskoczenia, zdumienia, wątpliwości, zachwyty. Jak uda się ogarnąć jedno, to pojawia się znienacka drugie, nowe, inne. Wpadasz w ten wir i po prostu się kręcisz - raz szybciej, raz wolniej. Przyjemny lekki wiatr lub istne tornado. Jesteś: w biegu, w panice, w nerwach, we wzruszeniu, w zadowoleniu, w podziwie, w działaniu, w zmęczeniu. Jesteś.

Na początku wszystko było takie trudne. Pamiętam, jak bałam się ją przebierać, przewijać, kąpać. Jak bałam się jej dotknąć, wziąć na ręce. Jak panikowaliśmy przy małym katarku.

Pamiętam, jak przerażało mnie kompletowanie wyprawki. Finansowo - też, owszem, ale ta wielość, różność, i wymyślność - kto by to objął, spamiętał, kto by się w tym zorientował - w tych ubrankach, rozmiarach, kosmetykach, zabawkach, przyborach, w całej masie niepotrzebnych gadżetów... Długo po narodzinach Hani nie odróżniałam śpioszków od pajacyka i długo bałam się ubrać jej czegokolwiek przez główkę... Ależ szybko nauczyliśmy się wszystkiego, co konieczne! Po miesiącu spokojnie mogłam już dzielić się swoim doświadczeniem z innymi mamami.

Największe zaskoczenia? Wszyscy mówili, że dzieci dużo śpią. Że jedna drzemka, potem druga, potem trzecia... Serio? Im Hania była starsza, tym jej drzemki robiły się krótsze. Potrafiła spać naprawdę długo tylko w naszych ramionach. Po odłożeniu budziła się momentalnie albo za kilka minut. I co tu robić z takim nieśpiącym maluchem, który jest jeszcze zbyt mały na zabawki, którego nie sposób niczym zająć, a które nieustannie domaga się twojej obecności, niepokoi się, gdy znikasz mu z oczu? Wtedy było mi chyba najtrudniej. Za to miło wspominam długie karmienia i łatwe zasypianie przy nich - mogłam dużo czytać, oglądać, nawet pisać mi się zdarzało, byłam na bieżąco ze światem internetowym...

Naturalną koleją rzeczy było to, że nocki Hania zaczęła przesypiać w naszym łóżku. Szybko zrezygnowałam z odkładania jej do łóżeczka. Śpi z nami i śpi nam dobrze i długo, coraz dłużej. Nocne karmienia i przytulania są czymś cudnym. Ostatnio i z dniami sytuacja jakby zaczęła się jakby poprawiać - drzemki stopniowo się wydłużają, ale na razie nie chcę zapeszać, więc - sza!

Z całą pewnością mogę rzec, że wszyscy się dotarliśmy. Hania wyraźniej komunikuje swoje potrzeby, a my potrafimy trafniej odczytać jej sygnały. Wiem, co oznacza który jej płacz (obecnie rządzi płacz, którym domaga się od nas ukołysania jej do snu w ramionach. Inaczej nie zaśnie). Wiem, czego się spodziewać po jej zachowaniu. Łatwiej potrafię ją uspokoić. 

Jesteśmy świetnie zorganizowani. Planujemy dni. Dzielimy się obowiązkami domowymi i opieką. Razem sprzątamy, razem gotujemy, razem będziemy wkrótce kosić trawę (już zaklepałam sobie kosiarkę - muszę jakoś schudnąć...:)). Marek robi zakupy, ja robię mu listy. Choć planujemy w końcu ruszyć się gdzieś we trójkę. I nie będzie to romantyczna wycieczka do restauracji. Ja tam marzę zwyczajnie o wyjściu do Pepco, Biedronki, lokalnych sklepików, nie mówiąc już o galeriach handlowych. Poza lekarzami, nie wychodziłam nigdzie od października 2014. Tak, serio

Po pierwsze, bo karmię. Wiem, że mogłabym odciągnąć pokarm (co parę razy czyniłam). Tylko że jest to dla mnie i męczące, i czasochłonne, a moje dziecko nie bardzo akceptuje butelkę. Poza tym pierś jest jednym z najczęstszych uspokajaczy Hani, którego się domaga. Butelka nie zastąpi jej w tych chwilach. Po drugie - mam jakieś 10 kilo nadwagi. Nie wychodziłam ku społeczeństwu, bo się wstydziłam (i wstydzę nadal) i bo nie miałam w czym ku nim wyjść. Był ten punkt pretekstem, do wirtualnego zakupu pięknych tuniczek do karmienia, w których wyglądam znośnie - żadne cuda. Więc jest cień nadziei, że pójdę w miasto, w wieś może nawet! Nade wszystko w miasto - żeby kupić jakieś gacie inne niż dresy, w które się zmieszczę. Po trzecie jest związane z tą wsią właśnie. Na długi czas moich wyjść w celach konsumpcyjnych przy Hani wytrzymałby tylko Mąż. Ale mój Mąż jest jednocześnie moim kierowcą. A mnie jest potrzebny kierowca, żeby się dostać ze wsi do miasta. By być bardziej mobilna, elastyczna i żeby wyjście przebiegło szybko i sprawnie. Bo ja nadal nie ogarniam samochodu...

*
Co obecnie u Hanuli? (mogę się trochę powtarzać, pokrywać z powyższymi wywodami):

- Waży 7 kilo 600 gramów,
- Ma dwa ząbki!
- W tym tygodniu sama obróciła się na brzuszek i teraz to ulubiona czynność, pierwsza po przebudzeniu (albo jeszcze nawet przed przebudzeniem!). W nocy, gdy szuka cycusia, też nam się turla po łóżku.
- Bawi się nóżkami, że hej!
- Wydobywa z siebie taki rozkoszny, długi gardłowy dźwięk i przeciąga go w różnych nutkach - no śpiewa nam po prostu! :)
- Z zaangażowaniem, pasją i największą przyjemnością produkuje plujki i robi motorki na buzi.
- Jest ogólnie coraz głośniejsza.
- W końcu zaakceptowała smoka uspokajacza.
- Są chwile, gdy rozpiera ją energia - kopie nóżkami, śmieje się/marudzi, ciałko napięte, przyspieszony oddech - strasznie trudno ją wyciszyć. Mówimy wtedy, że Hanka dostała szwungu :D.
- Wszystkiego chce dotknąć, wszystkiemu się dziwi, wszystko chce widzieć, świat pożera ciekawskim wzrokiem.
- Wszystko ląduje w buzi!
- Można ją już czymś zająć na krótkie chwile - a to mata edukacyjna, a to biorę ją ze sobą, kładę do gondolki, daję zabawkę i opowiadam jej różności/ śpiewam/ recytuję, a jednocześnie udaje się coś przygotować do obiadu/ posprzątać - ale to jednak krótkie chwile...
- Odkurzacz mam na chodzie niemal codziennie - to najlepszy uspokajacz Hanki. Na topie jest wówczas piosenka "Odkurzaczem, odkurzaczem polecimy dziś na spacer ponad dachy, ponad chmury, by zobaczyć wszystko z góry...". Dom mam poodkurzany wzorcowo.
- Nadal karmię po 12-15 razy dziennie, ale często chodzi tylko o uspokojenie się przy piersi i  pociamkanie sobie bez jedzenia. Na razie Hania jest karmiona wyłącznie piersią, nie chce ani herbaty koperkowej, ani wody.
- Sen - jak wyżej, po spacerach jest nieco lepiej, choć zazwyczaj zasypia mi na polku na rękach, a po przyjściu do domu jest pobudka.
- Spacerujemy dużo. Jeśli jest ładna pogoda to wychodzimy nawet po 3 razy. Chodzimy do ogrodu dziadków i koło lasu i koło domku - pchanie wózka po drodze bez chodników i z idiotami na motorach bez tłumików to żadna przyjemność ani dla mnie, ani dla dziecka. Zresztą, czy muszę dodawać, że Hania nie wytrzymuje długo w wózku i spacer kończy się na rękach mamy...?
- Usypianie wyłącznie na rękach (domaga się tego bardzo zdecydowanie...) i - rzadziej już - przy piersi.
- Nadal mam te sytuacje: płacz - przystawiam do piersi, bo myślę, że głodna - SKĄD, ryk jeszcze głośniejszy. Po 5 minutach bezskutecznego uspokajania przystawiam po raz kolejny - i okazuje się, że płakała - a jakże - z głodu. Hmm...
- Nocki wciąż przesypia ładnie i coraz dłużej - przestawiła nam się z 2:00-01:00 na 23:00-24:00, a czasem nawet sprawia nam prezenty w postaci zaśnięcia o 22:00, a raz nawet o 21:00 - SZALEJEMY!!!
- Coraz rzadziej budzi się z płaczem (w pewnym momencie to było regułą...), częściej z uśmiechem od ucha do ucha - do mamy, spod cycusia ;). Poranne przebudzenia, przeciągańce, przytulańce - coś wspaniałego!
- Oczka są biedne - Hania ma zatkane kanaliki łzowe, w oczkach wieczna kałuża, a rano ropka, czasem sklejone powieczki. Krople nie pomogły, zresztą poprawne zakropienie oczu u Hani graniczy z cudem - jak wyczuje sprawę, kręci głową, zaciska powieki no i płacz. Musimy wybrać się z tym do okulisty, oczywiście w Żywcu okulistyka dziecięca nie istnieje, Bielsko to dla nas póki co za daleko (Hania niezbyt lubi podróżować)... Szukamy w Suchej Beskidzkiej, zobaczymy. Zresztą nie wyobrażam sobie, że Hanka pozwoli lekarzowi dotknąć swoich oczu... no ale, musimy się wybrać tak czy tak.
- Coraz rzadziej ulewa, a było to dość uciążliwe w pewnym okresie.
- Wydaje mi się, że z płaczem jest lepiej, choć wciąż zdarzają nam się te chwile rozpaczliwego ryku - to chyba kolejne zęby.W każdym razie minęły już czasy wielkich przebojów jelitowo-kolkowo-zaparciowych.
- Umie przesunąć sobie slajdy na smartfonie :D








Przepraszam za błędy, chaotyczność i niespójność notki, ale piszę ją już tydzień. Nie mam czasu pisać na bieżąco i potem zbiera się tak dużo wątków, że trudno mi nad nimi zapanować...

12 kwietnia 2015

Dzień dzisiejszy

Jeszcze wczoraj popadałam w rozpacz. Położyłam się bezwładnie na łóżku i zaczęłam szlochać. Stwierdziłam, że już nie wstanę, że pierwszy raz od siedmiu lat nie wysprzątam klatki papugom, nie dosypię im świeżych ziaren, że nie pozmywam naczyń, że zasnę na nierozścielonym łóżku, nieumyta, w dresie, że nie zrobię nocnego prasowania, że nie przygotuję kolejnego prania na jutro... Że nie dam rady.

I chyba dobrze jest się czasem tak szczerze wyszlochać, tak całym ciałem, głośno, zalać łzami poduszkę i przysnąć na chwilę. Po godzinie wstałam, oporządziłam papugi, doprowadziłam kuchnię do jeszcze większego porządku niż był, wyprasowałam, nastawiłam pranie (rano mąż tylko włącza odpowiedni program i już!), umyłam się, rozścielałam częściowo łóżko (nie ryzykowałam podnoszenia Hanki, żeby rozłożyć prześcieradło), nawet przygotowałam mężowi zapiekanki (rano tylko włącza toster i już), zrobiłam mu listę zakupów, napisałam mu liścik miłosny i doczytałam pierwszą część "Igrzysk śmierci". Tak, muszę wypłakiwać się częściej. Dać sobie do tego prawo. To przywraca mnie do pionu. Oczywiście na tak dramatyczne chwile słabości mogę pozwolić sobie tylko, gdy Marek jest w domu, żeby miał kto przytulać płaczące dziecko.

Hania płacze. Bardzo. Często. Długo. Płacze rano, w południe, po południu, a najbardziej wieczorami między 22:00 a 02:00. I te wieczory są najbardziej wykańczające, bo nasz organizm domaga się snu. I jesteśmy wykończeni całym dniem tego płaczu. A zwłaszcza ja, bo słucham go od rana. Są lepsze i gorsze dni, ale ostatni tydzień należał do tych gorszych. Hania śpi bardzo mało i bardzo nieregularnie. Nieprzewidywalnie. Tak - zdarzają się chwile grzeczności. Ale po nich następuje nieutulony płacz. Mąż, który znów okazał się bardziej cierpliwym człowiekiem ode mnie, nosząc i tuląc córkę, zadał mi pytanie: - 'a wyobrażasz sobie, że może być jeszcze stereo?'. A ja odpowiedziałam, że NIE, NIE WYOBRAŻAM SOBIE, a potem wypowiedziałam zdanie, którego do tej pory się wstydzę: 'nie chcę mieć więcej dzieci'. 

Człowiek w rozpaczy naprawdę nie jest sobą. To jedyne moje usprawiedliwienie. Nie rozumiem, jak mogłam nawet tak pomyśleć. Bo dzięki macierzyństwu, dzięki tej małej, kruchej istotce - jestem SZCZĘŚLIWA, jak nigdy i nie jest to  żaden resentyment. Jak nigdy w życiu czuję, że jestem na swoim miejscu, że jestem sobą, że ja to ja. Nie ważne, że z co najmniej 10-kilogramową nadwagą. Nie ważne, że w uplutym dresie, często ze zbyt długo niemytymi włosami albo jeszcze wciąż w koszuli nocnej. Że niewyspana i zmęczona, że z nierównymi paznokciami, bez biżuterii, bez makijażu. Kiedy ona budzi się rano i uśmiecha, kiedy patrzy długo w oczy, jednocześnie mając w buzi pierś, kiedy wyciąga do mnie swoje małe rączki, kiedy gaworzy, bawi się nóżkami, wkłada do buzi piąstki....... - czuję, że jestem obdarowana.

Dzięki Hani czuję, że ŻYJĘ - na pełnych obrotach. Organizuję dokładniej nasze życie, nadrabiam, co mogę, nocami, staram się ze wszystkich sił, działam, nie zatrzymuję się, pędzę. Doceniam każdą wolną chwilę i wykorzystuję ją na maksa. Marzę i planuję. Boże, jak ja kiedyś marnowałam czas, ile rzeczy mogłam zrobić, kiedy jeszcze dziecka nie miałam. Teraz każde pięć minut stało się cenniejsze, każda godzina zyskała na znaczeniu. Jestem dumna i zadowolona z każdego dnia, w którym udało się coś domknąć lub rozpocząć. Z dobrze wykonanych prozaicznych obowiązków i zadań, które z satysfakcją odhaczam w kalendarzowych listach. Nasze dni są takie pełne.

Jeszcze wczoraj byłam w rozpaczy, a dziś jestem w euforii. To był piękny dzień, spędzony na świeżym powietrzu. Po marcowo-kwietniowych tradycyjnych przebojach ze śnieżycami teraz zaczyna się prawdziwa wiosna. Las nieśmiało się zieleni. Zakwitają pierwiosnki, zawilce, miodunki ćmy, podbiały... Ptaki śpiewają jak oszalałe. Pachnie. Niech tylko jeszcze przejdą ciepłe deszcze!

Moja pierwsza wiosna w tym miejscu, w lawendowym domku. Z tych (wciąż nieumytych i nie zapowiada się, że wkrótce będą) okien, z tego balkonu. Moja pierwsza wiosna z Hanią. Jej pierwsza wiosna. 

Tak, dziś też płakała. Bardzo. Ale dziś powiedziałam sobie, że to tylko chwile pomiędzy jej radością. I przetrwamy je, przejdziemy przez nie razem. Będzie dobrze. 

Wiosenne powietrze i słońce napełniły mnie energią. Chcę mieć ogródek warzywny. Chcę mieć owocowe drzewka i krzewy z porzeczkami. I borówkę amerykańską! Chcę zasadzić kwiaty wokół domu. I drzewa iglaste. I ułożyć z kamieni krąg wokół paleniska... 

I chcę mieć jeszcze więcej dzieci. 

Taki to właśnie dzień.









Dziękuję.