31 grudnia 2014

trochę o mijającym właśnie roku

W końcu (jak mówią wszyscy wkoło) nadeszła prawdziwa zima. Prawdziwa, to jest taka ze śniegiem i mrozem. Mnie to obojętne, bo i tak prawie nie wychodzę z domu, ale raczej wolałam tę bezśnieżną - mniej zużytego opału, zero odśnieżania.

To nasza pierwsza zima w lawendowym domku. Pierwsze Święta - choć Wigilia u rodziców. Pierwsza choinka - choć araukaria. Patrzę z okien na bajkowo tańczące śnieżynki i wzruszam się. To nic, że w większości tych okien nie ma firanek ani zasłon, a w większości pokoi kurz nie ma gdzie osiadać poza parapetami - kiedyś się urządzimy, kiedyś nas będzie stać ;)

Wstaję czasem wcześnie rano (albo po prostu dopiero się kładę o niebieskim grudniowym brzasku - jak to przy niemowlaku) i podglądam świat z mojego Domu. Napełniam się jego spokojną przestrzenią, smakuję krajobraz z polami, pagórkami, lasem, z domami sąsiadów, z domem rodziców, z dymami z kominów, z gwiazdozbiorami zimowego nieba i... jestem szczęśliwa.

Dobrze mi z Markiem. Wciąż coraz lepiej. Jest wspaniałym mężem i ojcem. Pomaga mi w babskich robotach, cierpliwie i troskliwie opiekuje się Hanią. Macierzyństwo nie jest łatwe - choć z każdym dniem umiemy i wiemy więcej. Tak, skurczył nam się czas. Tak, czasem jemy obiad w porze podwieczorku albo jemy na raty. Tak, nie mam już tyle czasu, co przedtem, ale nie widzę też wielkiej rewolucji w tym temacie. Bo może teraz po prostu nie mam już czasu na głupoty - na siedzenie przed komputerem, na bezsensowne dyskusje na forach wszelkiego rodzaju, na marne książki, na przejmowanie się błahostkami. Trzeba ugotować, ogarnąć dom, zrobić pranie i prasowanie, zatroszczyć się o papużki. Dzielimy się obowiązkami, na zmianę doglądamy dziecka - dajemy radę. 

*
To był dobry rok, choć taki trudny. Zbyt długo nie mogłam się otrząsnąć z tego, co się stało rok temu. Zbyt długo byłam innym człowiekiem. Złym i zgorzkniałym. "Było m i obojętnie i bardzo pusto - tak musi być w oku cyklonu. Absolutna cisza w samym środku żywiołu" (Sylvia Plath, ze "Szklanego
klosza"). W owe oko cyklonu jeszcze bardziej wtrąciła mnie moja praca: z jej przewrotną polityką gminną, ze zmieniającymi się dyrektorami (trzech!), z fatalną atmosferą, z brakiem zrozumienia dla ludzkich dramatów, ze zwalaniem obowiązków na innych, z intrygami, z mobbingiem wreszcie. Mimo to jestem dumna, że poradziłam sobie z naprawdę dużą imprezą, z którą zostałam praktycznie sama i dałam radę zarówno jako organizator, jako reżyser, grafik, redaktor, nauczyciel,
sponsor, sprzątaczka i konferansjerka jednocześnie. Nigdy nie zapomnę nieocenionej pomocy przy tym wydarzeniu mojego byłego i najlepszego
dyrektora, D., który w jego przeddzień wspinał się gdzieś po sufitach i pomagał przy dekoracji, potem przy cateringu... Szkoda, że nasze zawodowe ścieżki się rozeszły, na szczęście te koleżeńskie pozostały.

W lutym znów miałam okazję zaśpiewać u boku mojego ukochanego śpiewaka, J.K. i ulubionego księdza :) (on recytuje tylko :)), czyli graliśmy spektakl "Ponad ciemność" w kościele pw. św. Barbary w Mikuszowicach Krakowskich.
Fajnie, że dostał drugą szansę na zaistnienie, fajnie, że czasem możemy się dzięki niemu spotkać. To był w sumie ostatni czas, kiedy mogłam zaśpiewać - potem przyszła ciąża, a z nią katar, a z nim chrypa, które uprzykrzały mi życie od poczęcia do rozwiązania...

Ciąża - piękny czas. Tak - były: nudności, senność i bezsenność, brak apetytu i obżarstwo, ciężkość, bóle kręgosłupa, zmęczenie, skurcze łydek, infekcje nerek,
opuchnięte nogi, zatwardzenia, sikanie po 20 razy na dobę, no i ten katar, chrypa, wszystko pozatykane... - ha! zgagi prawie nie miałam! Tak, było to uciążliwe, ale - było, minęło - a teraz jest HANIA :-)

No i wrzesień 2014 - przeprowadzka do lawendowego domku. Wiele ciężkie pracy z tym związanej. Wiemy, że wiele jej wciąż przed nami. To było wyzwanie - zważywszy na mój stan błogosławiony. Daliśmy radę. 









Znów chce mi się pisać, choć pisanie pozostaje gdzieś na końcu listy rzeczy, które trzeba zrobić w tym ograniczonym czasie. Ale może jakoś się uda. Zapraszam na swój drugi blog, recenzyjny. Nie wiem, jak to jest, że tyle przyjemności czerpię z pisania opinii na temat książek. Chciałabym, żeby pojawiało się tam jak najwięcej postów.

Jednocześnie coraz częściej myślę, żeby zakończyć pisanie tutaj. 9 lat - to wystarczy. Zasiedziałam się. Popadłam w rutynę. Chyba za bardzo już nudzę - i siebie, i Was. Moje życie jest mimo wszystko monotonne, zbyt spokojne, zbyt poukładane, zbyt zwyczajne nawet wśród tych moich cudów i wzruszeń. Czuję, że za dużo już o nim napisałam. Niewielu z Was ma jeszcze cierpliwość o tym czytać.

*
...Jak na jedno moje małe istnienie świata wciąż jest za dużo. Wciąż przeraża mnie swoim ogromem, budzi lęk jego wielkość, wielość, różnorodność i moja małość, moja kropelka czasu w jego oceanie, wybór jednej możliwości wśród tysięcy. Nie mogę także pomieścić w sobie zachwytu dla jego piękna i niezwykłości. Wtedy się wzruszam. Życzę sobie i Wam jak najwięcej takich chwil. Oby za dużo było tylko tej dobrej obfitości: Radosnego, Pięknego, Przejmującego Dobrocią Świata. A gdy przytłoczy Was swym ciężarem - idźcie dalej wyprostowani, wierni sobie. Nie pozwólcie, aby Was zmienił. To Wy go zmieniajcie - na lepszy!

25 grudnia 2014

"Narodziny dziecka są wyrazem czułości Boga" - zasłyszane dzisiaj w audycji radiowej

Mój ulubiony ksiądz, ksiądz L., mówiąc o Bożym ukryciu, o tym, jak wymyka się On naszym definicjom i wyobrażeniom, powiedział (a może napisał, tylko nie mogę sobie przypomnieć, gdzie?), że Bóg przeziera przez takie wydarzenia, jak miłość, śmierć, narodziny dziecka. Tak - przeziera. Łagodnie i ciepło. Niewypowiedzianie. Gdy już w końcu urodziłam (a poród długi, całonocny...) i mogłam wziąć je na ręce, płakałam z tego ogromu niewypowiedzianego. 

Od 30 listopada jest z nami Hania. Jest maleńka. Jest piękna. Jest skarbem. 

Boże, wiesz, jaka ze mnie marna katoliczka. Kościół stał się dla mnie ostatnimi czasy (...od kiedy z naszej parafii odszedł ksiądz L. ...) jedynie rutynową wyprawą, czasem miłą okazją do pobycia w swojej wiejskiej społeczności; modlić się od dawna nie umiem, a dla bliźnich bywam okropnie złośliwa. Ale wiesz także, jak bardzo Ci zaufałam, jak wielkim aktem wiary była dla mnie cała droga z Hanią - od poczęcia do narodzin.  A narodziny to przecież dopiero początek.

„Uwierzyć nie znaczy spocząć na pewnikach, lecz odważnie przyjąć zaproszenie i wejść samemu na scenę, wejść w wydarzenie.” (T. Halik - mój drugi ulubiony ksiądz).

Tak, weszłam w To Wydarzenie i mogłam Ciebie doświadczyć. Zaufałam Ci wtedy najmocniej na świecie, bo wiemy - i Ty, i ja, że wydarzenie bywa czasem dramatem. 

„Wejść w wydarzenie znaczy wejść na scenę, wejść w dramat."
„Chrystus, prawda, wiara dzieją się w akcie dawania, służby, wychodzenia poza siebie.”
„Boga nie ma – Bóg się dzieje.”

Dziejesz się nam, Boże, każdego dnia. 

Dziękujemy Ci za Hanię. 


[Wszelkie cytaty pochodzą z książki "Teatr dla aniołów. Życie jako religijny eksperyment", którą recenzowałam tutaj.]