3 kwietnia 2013

o tym, jak zmartwychwstaję

"Objęty tajemniczym pięknem wieczności!
Trwać i trwać. Nie przerywać odlotów cieniom
tylko trwać coraz jaśniej i prościej."
[K. Wojtyła, ***(Dalekie wybrzeża ciszy zaczynają się tuż za progiem)]

Nie chcę już swoim życiem wznosić grobowca. Nie chcę otaczać się ciasnym murem obojętności, murem, który oddziela mnie od źródła. Od życia. Bo "Ziemia wtedy jest Ziemią, gdy jest otwarta na niebo, gdy nie przesłania sobą przestrzeni niebieskiej". Chcę zmartwychwstawać - małymi krokami. Długie jest nasze zmartwychwstawanie i trudne - pomijając upadki, kryzysy, dramaty. Bo tak bardzo kochamy doczesność. I dobrze - trzeba ją kochać. Tylko nie wyłącznie i absolutnie. Nie ślepo. 

Wierzyć - zmartwychwstawać, przemieniać swoje życie, tworzyć. Poruszać się z lekkością, z wdziękiem, z gracją (jeśli wiara jest łaską, to, idąc za etymologią, łaska to z łac. gratia). Wierzyć - wznieść się na wyższy poziom istnienia. "Zwrócić się ku owemu Inaczej, mądrzej, piękniej, pełniej."
 
Wiele mogłabym pisać - i pisać zapewne będę. Chyba jeszcze nigdy nie miałam tak silnej świadomości swojej wiary. Nikt mi jej takiej nigdy nie pokazał: tak niesamowitej, tak pociągającej, tak inspirującej, tak fascynującej. Pierwszy raz w życiu poczułam, jak to jest - nie bać się, pokładając nadzieję w Panu. Pierwszy raz w życiu dotarło do mnie, jak błahe są pewne aspekty życia, do których przywiązywałam tak wielką wagę. Pierwszy raz uświadomiłam sobie, jak wielki skarb w sobie kryję - duszę! Pierwszy raz w życiu mam ochotę krzyczeć wszem i wobec, że moja wiara jest piękna! Nie były to chwilowe emocje, wzruszenie, które mija. Nie był to patos skrzydlatych słów, które się rozwiały po wyjściu z Kościoła. To jakby fundament, który się wznosił od dawna, a teraz dotknął serca. To ziarno, które kiełkowało powoli, a teraz rozkwita. Olśnienie! Jak w tym wierszu: 

Denise Levertov
Przepaska na oczy

W tej ciemności odpoczywam,
niegotowa na światło, które wschodzi
dzień po dniu
i wzywa do współudziału.
Czarny jedwabiu, chroń mnie.
Potrzeba mi więcej nocy, nim otworzę
oczy i serce
na olśnienie. Muszę jeszcze
rosnąć w ciemności jak korzeń,
niegotowy, niegotowy na pewno.

[przekład: Czesław Miłosz]

Gdy już się ujrzy siebie i swoje życie oświetlone blaskiem tego światła, gdy zobaczy się świat pełen cieni - chce się wracać do tego obrazu. Pewnie będę błądzić, upadać, zapominać o nim. Promień wieczności rozproszy się wśród pragmatyzmu życia, wśród smutku, szarości, bylejakości, ale i przyjemności, jakie świat mi oferuje. Ale będę za nim tęsknić. Będę go szukać.

Byłam tak daleko. A jaka krytyczna. Ile buntu i niezrozumienia. Msza: rutyna. Modlitwa: brak. Kościół: opór. Ale wolałam także być daleko z czystej wygody: wolałam od siebie nie wymagać za wiele. Czułam się niegotowa na przyjęcie takiego światła. Za mała, za głupia, za słaba, za grzeszna.

I wtedy usłyszałam że prawdziwa wiara ma odwagę wątpić. Że mam prawo pytać - nawet najbardziej rozpaczliwie i oskarżycielsko. Że jestem bliżej niż inni. Że brak mi tylko cierpliwości. Kryzys jest czymś dobrym, potrzebnym, autentycznym. Kryzys to walka, niespokojne poszukiwanie. Ateizm jest oczyszczeniem wiary pojmowanej błędnie (oczywiście nie każdy ateizm - ten wojujący i cyniczny, ten, który wypowiada się o rzeczach, o jakich nie ma pojęcia, żeby je ośmieszyć z ateizmem Tomasza Halika nie ma nic wspólnego). A ja pojmowałam ją błędnie. Nazbyt abstrakcyjnie, nazbyt rutynowo, nazbyt nijako, mgliście albo też infantylnie.

Wiary trzeba się nauczyć. Nauczyć: to nie znaczy opanować katechizm - w każdym razie nie tylko. Wiarę trzeba pojąć, to znaczy spróbować objąć rozumem coś, co rozumem absolutnie nieobjęte. Objąć, ale do tego stopnia, do jakiego to możliwe. Nauczyć się właściwie o niej myśleć, właściwie ją postrzegać, właściwie - wyobrażać (tak, może wyobraźnia to tutaj najlepsze słowo). Zaakceptować swoje miejsce wobec niej. Nie przedzierać się przez Tajemnicę, lecz zatrzymać się przed nią i pozwolić, aby nas objęła. Schylić głowę przed niepoznawalnym i zaufać.

Chyba właśnie chodzi o ten moment, w którym trzeba się zatrzymać, szukając odpowiedzi. Moment, gdzie rozum jest za mały i bezsilny. Moment, gdzie kończy się wiedza, a zaczyna niewiadoma. Gdzie kończy się pewność, a zaczyna zaufanie. Gdzie kończą się słowa, zaczyna milczenie. Moment, gdzie kończy się pewny grunt pod stopami, a zaczyna przepaść. Gdzie kończę się ja i moje pragnienia/ roszczenia/ prośby, a zaczyna łaska. Gdzie kończy się mówienie o wierze, a zaczyna "mówienie z głębi wiary, żyjąc nią, wierząc po prostu"*. Gdzie przestaję ogarniać, a Coś zaczyna ogarniać mnie. Budujemy na tym, co jasne i odkryte, co poznane - ku temu, co ukryte, niewiadome.

Wiara nie polega na wyobcowaniu z życia doczesnego, ale na zakochaniu się w nim. W końcu to poprzez nie wędrujemy dalej. To tutaj przemieniamy siebie.

Pierwszy raz w życiu uczestniczyłam w całym tridum paschalnym. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu dostrzegam sens w modlitwie. Pragnę się zmieniać. Słucham, czytam i myślę sobie - jakie piękne jest moje życie. I ile w nim jeszcze do odkrycia, do przeczytania, do przemyślenia. Czuję, jak zmartwychwstaję.

Nie wiem, jak za to wszystko dziękować.

*parafraza: "Są dwa sposoby dotykania problematyki miłości: można mówić o miłości i można mówić z głębi miłości, kochając po prostu, żyjąc miłością" - ks. L. Łysień. Właściwie cały powyższy tekst jest przesiąknięty jego dosłowną (cudzysłów oraz tekst pogrubiony) lub mniej dosłowną myślą. Na każdym jego kazaniu mam ochotę wyciągnąć zeszyt, długopis i notować. Ale co by sobie ludzie pomyśleli...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze mogą pojawić się z małym opóźnieniem - są moderowane.