Prawda, zgubiłam się. Dałam za wygraną. Przestałam walczyć, próbować i wierzyć: w siebie i swoje możliwości, piękne sentencje, przykłady, zasady... TU wszystko jest inne, niż TAM - przez pięć lat studiów. Tutaj - wszystko dalekie, trudniejsze, mniej dostępne. Pewnych rzeczy i miejsc nie ma wcale. Przez cztery miesiące nie było też pracy, którą pragnęłabym podjąć. Nie mogłam też podjąć nawet tych, których nie chciałam. Czytając ogłoszenia od tutejszych pracodawców: ich charakter, wysokość zarobków, czas pracy i jej rodzaj - czułam się urażona, poniżona, niepotrzebna. Wcale nie dlatego, że mam o sobie jakieś wysokie mniemanie. Wręcz przeciwnie - mnie właśnie zabrakło ostatnio wiary w siebie. Ale te ogłoszenia, oferujące ludziom wyzysk, zarobki, z których ledwo zapracowałabym na bilet do miasta, czasem godziny, w których nie miałabym już czym wrócić z owego miasta - załamały mnie. No i wszędzie chcą studentów albo osoby z wykształceniem średnim - byle ich tylko wykorzystać, byle zapłacić mniej, przecież jakaś przemądrzała pani magister mogłaby być wymagająca... Przyjeżdżając tutaj, miałam nadzieję. Trzymałam się jej, jak mogłam. Wierzyłam w siebie, a fakt, że skończyłam uniwersytet, upewniał mnie w tym, że moje szanse na znalezienie pracy są spore - w każdym razie większe, niż ludzi, którzy kończyli inne uczelnie, powstające w co drugim mieście jak grzyby po deszczu. Nie chcę generalizować i mówić, że te uczelnie są jakieś gorsze, bo wiele zależy od ludzi, ich zdolności i chęci, a ja też mam swoje braki w mojej wielkiej edukacji na zacnym Wydziale Polonistyki UJ. Po prostu myślałam, że dyrektorom szkół zależy na takich rzeczach.Jednak po wizytach w trzydziestu szkołach usłyszałam jedno i to samo - nie ma pracy, nie ma etatów, mamy komplet, nikt nie wybiera się na emeryturę... Kurczyłam się, malałam, znikałam. Moje marzenia, plany, zamiary, dobre chęci opadały ze mnie jak liście z wrześniowym wiatrem. W końcu przestałam odczuwać, chcieć, pragnąć, poznawać, rozmawiać, cieszyć się, żyć... Straciłam motywację do czegokolwiek, życie zmieniło się w egzystowanie, straciło swoją celowość. Te ostatnie doświadczenia pozwoliły mi zaznać beznadziejności i zapewne były potrzebne, by lepiej poznać siebie. Nie były jednak wartościowe tak, jak płacz, po którym przychodzi ulga, ukojenie, jak niesłusznie wylane łzy, po których przychodzi coś w rodzaju oczyszczenia. Był to czas niszczący, wyjaławiający moją duszę, znieczulający na te wszystkie małe radości, które potrafiły mnie wzruszać i cieszyć. Sprowadziły mnie na ziemię i pokazały oblicze rzeczywistości. Oswoiły z szarością życia. Uodporniły - troszeczkę.
Ostatnio wreszcie wracam do siebie. Pomagają mi w tym studia, najbliższe osoby, Marek, który jest niesamowicie cierpliwym i wyrozumiałym człowiekiem. Ta notka też mi pomogła. Wypisałam to, niech sobie tu pozostanie.
Ostatnio wreszcie wracam do siebie. Pomagają mi w tym studia, najbliższe osoby, Marek, który jest niesamowicie cierpliwym i wyrozumiałym człowiekiem. Ta notka też mi pomogła. Wypisałam to, niech sobie tu pozostanie.
Witaj Oleńko.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam zaległe notki, cieszę się, że nie skanowałaś bloga...
Pamiętam o Tobie i czytuję to wszystko co piszesz, niestety nieregularnie, ale jak to ktoś mi ostatni napisał: "szybko, za szybko czas leci, brak czasu, ale to choroba teraźniejszości..." Niestety to prawda...
Zakończenie Twojej notki dość optymistyczne... Będzie dobrze:)
pozdrawiam ciepło