26 stycznia 2011

spostrzeżenia, obserwacje

Ciotki, wujkowie i inni ludzie chorobliwie pragnący mojego szczęścia bardzo szybko kombinują. Sugerują delikatnie, że skoro Marek już pracuje w szkole, to może i mnie by tam jako wcisnął. Uśmiecham się na to w myślach i odpowiadam z całą powagą, że owszem, nieustannie opracowujemy plany, jak otruć jakąś polonistkę, by specjalnie dla mnie powstał wolny etat.
Ciekawostką jest to, że od bezrobotnego człowieka ciotki, wujkowie i inni ludzie chorobliwie pragnący czyjegoś szczęścia wymagają jakowegoś cierpiętnictwa stosowanego. To znaczy, że w towarzystwie powinnam mieć spuszczoną głowę, zrezygnowany wyraz twarzy, oczy puste, włosy najlepiej tłuste, długo niemyte i w ogóle – śmierdzieć i cierpieć. Gdy ciotki, wujkowie i inne osoby chorobliwie pragnące mojego szczęścia widzą mnie szczęśliwą, spokojną, pewną siebie i jeszcze do tego ładnie ubraną – zaczynają podejrzewać, że – uwaga – jest mi z moim bezrobociem wygodnie, to znaczy, że przestałam szukać, bo mi się robić zwyczajnie nie chce, że przestałam przejmować się moją nienormalną przecież sytuacją egzystencjalno-materialną, że przestałam chodzić, prosić, błagać, źlamdać, że nie złożyłam CV tutaj i tutaj, że mało się staram, że jeszcze przecież mogłam iść tutaj i tutaj, bo tam w końcu na mnie czekają, i że po prostu jest mi za dobrze w życiu i, skoro nie mam pomysłu na własną firmę, mogłabym chociaż urodzić dziecko, jak i tak siedzę w domu (pamiętajcie: cała aktywność życiowa bezrobotnego sprowadza się wyłącznie do siedzenia!). 
Może powinnam jakoś bardziej spektakularnie kultywować moje bezrobocie, nie wiem, na przykład ciąć się po każdej ofercie, na którą aplikuję i nie uzyskuję żadnej odpowiedzi albo coś – doradźcie, proszę, jak koić dusze ciotek, wujków i innych ludzi chorobliwie pragnących mojego szczęścia, a gówno rozumiejących...?

2 komentarze:

  1. Oleńko, rozumiem Twoją perspektywę, ale rozumiem tez perspektywę Twoich bliskich. Myślę, że chcą dobrze, tylko nie wiedzą, jak to teraz wygląda. Niestety, nie ma też sensu na siłę ich edukować, że czasy się zmieniły, że jest przesycenie rynku, że jest niż demograficzny w szkołach, w których uczyć chce z kolei wyż. Podobnie w innych miejscach pracy. Najprościej mówiąc – pokoleniu pierwszej połowy lat 80. jest zwyczajnie trudniej – jest nas za dużo, aby dla każdego znalazły się godne miejsca pracy. Nie mówiąc już o tym, że musimy żyć w pokracznej wersji kapitalizmu, w których słychać głośnie czknięcia komunistycznych przyzwyczajeń przy zatrudnianiu.

    Ludziom łatwiej przychodzi oceniać innych po pozorach, bo w głównej mierze tylko do tego mają dostęp – dlatego gdy widzą, że jesteś szczęśliwa MIMO WSZYSTKO, zastanawiają się, co z Tobą jest nie tak. Pewnie są nieco niedelikatni, ale na pewno chcą pomóc, choć dla osoby, która jest w centrum tej nader kłopotliwej uwagi, może to być tak odbierane.

    Ci, którzy nie przeżyli długiego okresu bez pracy zawodowej, nie zrozumieją, jak wielkie szkody dla psychiki i samooceny potrafi ten stan rzeczy wyrządzić. Nie rozumieją tez, że najlepszą metodą pomocy jest nieporuszanie w ogóle tematu szukania pracy, chyba, że chce się zaoferować coś konkretnego.

    Pozdrawiam, Olu, i życzę wytrwałości. Oraz wiary, że to wszystko ma sens i czemuś służy.
    L.

    OdpowiedzUsuń
  2. Twój komentarz jest jak zwykle dogłębny - nic nie muszę dodawać ;)
    Ja nie oczekuję od nikogo litości, ani nawet konkretnych propozycji. Oczekuję zwyczajnego zrozumienia. Jeśli to jest dla nich niemożliwe - po prostu nich nie poruszają tego tematu w taki sposób.
    Ja też wiem, że to dla nich trudne, bo tak naprawdę starsze pokolenie nie zetknęło się na dłuższą metę z czymś takim, jak "poszukiwanie pracy".
    A ja po prostu przeszłam z tym problemem do porządku dziennego. Inaczej wylądowałabym w psychiatryku.
    Pozdrawiam ;*

    OdpowiedzUsuń

Komentarze mogą pojawić się z małym opóźnieniem - są moderowane.