11 marca 2015

Post, który miał być opublikowany wczoraj w nocy, ale nie zdążyłam przed karmieniem...

No. Wyprasowałam. Co prawda na suszarce jeszcze jedno pranie, ale to zostawiam na dziś później. Hania zasnęła dopiero o drugiej. Od jakiegoś czasu - maraton wieczorny. Dziś wyjątkowy: płacz nieutulony, co ja mówię - ryk. Z rąk do rąk, z pozycji pionowej na poziomą, espumisany nie espumisany, a może jednak głodna, nie, jednak nie - znów płacz - o, zasnęła!!!! - odkładamy do łóżka (bo w łóżeczku to nasza córka rzadko bywa...) - panna śpi minutę, po czym budzi się i znów to samo. Hanna płacze, a ja wraz z nią. Stwierdzam, że nie dam rady jej wykarmić. Od kilkunastu dni (wydaje mi się, że) mam mało pokarmu, (że) coraz mniej... Prawie zawsze podaję drugą pierś, bo z pierwszej już nie leci, musi być krótka przerwa, żeby poleciało znów... Po kolejnym wybudzeniu się Hanki i mojej kolejnej obawie, że nie nadążam z produkcją mleka i po mojej nadziei, że jeśli się naje to w końcu zaśnie, udaję się do kuchni, otwieram mieszankę, którą kupiliśmy na wszelki wypadek i sporządzam swoją pierwszą butelkę, becząc przy tym - bo tak bardzo tego nie chcę, jeszcze nie, jeszcze nie... Myślę, jak zwykle w takich chwilach, że jestem do dupy, dziecka nie umiem wykarmić. Tak bardzo mi zależy, by karmić piersią, tak długo odkładałam decyzję z podaniem mm.... Ale Hanna nie chce ani flaszki, ani cycka, ani niczego - drze się jeszcze przez pół godziny, po czym wreszcie zasypia, a ja mam okazję zrobić coś, tych cosiów się nazbierało, są cosie prozaiczne, cosie-obowiązki i cosie-marzenia, żeby tak w końcu usiąść i coś napisać, nocne cosie-zachcianki, których lista się wydłuża i wciąż nie można ich odhaczyć w kalendarzu, że zrobione... Dziś muszę zrobić prasowanie, więc odpada poddawanie się nocnej wenie twórczej... Na szczęście lubię prasować, a że o drugiej w nocy, to dodaje temu prasowaniu takiego fajnego klimatu, nad określeniem którego nie będę się rozwodzić, bo Hania raz po raz zaczyna kręcić głową w poszukiwaniu cycka.

Ja to tam nic, ale Marek wstaje o piątej do pracy. I właśnie o tym jest ten post, do tego zmierzał - do mojego Wspaniałego Męża. Jest cierpliwy i łagodny. Jest silny. Nosząc zanoszącą się wniebogłosy córkę na rękach, pociesza jednocześnie płaczącą i użalającą się nad sobą żonę. Miłość ma jeszcze tyle nieodkrytych oblicz, tyle stron, które odsłaniają się nam każdego dnia. To nic, że te strony wypełnia najzwyklejsza proza życia: ugotuj, posprzątaj, przynieś, kup, napal w piecu, popilnuj Hani... Macierzyństwo pogłębia naszą relację, uczestnicząc w nim odkrywamy siebie na nowo, odnajdujemy się w nieznanych dotąd rolach (Marek coraz lepiej gotuje), dziwimy się, że potrafimy to i to, że dajemy radę z tym a z tym, albo że nie dajemy - i wtedy też jesteśmy razem, jeszcze mocniej, jeszcze bardziej... 

Dziękuję, że jesteś, że jesteście.

A za chwilę położę się obok Hani, obrócę ją na boczek, przystawię do piersi, a ona zacznie szukać, obracając główką jak mały krecik, aż wreszcie ją znajdzie i złapie i zacznie ssać i delikatnie poruszać rączkami i nóżkami, przytulimy się do siebie tak i zaśniemy... Karmienie piersią to jedna z najpiękniejszych rzeczy, jaka mi się w życiu przytrafiła. Chciałabym, żeby trwała jak najdłużej... 

PS: Wczorajsza butelka nie została jednak podana. Drugie pranie wyprasowane :) Marek zaspał,, bezwiednie wyłączyłam mu trzy budziki, na szczęście do pracy się nie spóźnił. Dziś Hania zasnęła o dziwo przed północą i bez płaczu, po wielokrotnym karmieniu. Umyłam włosy, jeeeeeeeeeeee! :) No i w końcu mogę opublikować notkę! :) Tak to teraz mniej więcej u nas obecnie wygląda, dlatego tak rzadko tu jestem. :)