5 sierpnia 2013

..."Każdy oddech mój, serca skurcz i rytm to codzienny psalm, niemilknący hymn..."


Jestem: wciągnięta w wir skrajności, kalejdoskop istnienia. Jestem szczęśliwa i pełna, przepełniona poczuciem niesamowitości bycia, która każe mi płakać ze szczęścia. Mam ochotę tańczyć pod tym niebem sierpnia pełnym "winogron dojrzałych gwiazd". Od kilku dni nie umiem się modlić, mówię Mu po prostu 'dziękuję'. 

Jestem zmęczona. Tak zmęczona, że mam ochotę to wszystko rzucić - choć przecież wiem, że tego nie zrobię. Bo zaczęłam, bo nie odchodzę w ten sposób, bo walczę. Żyję na granicy wyczerpania. Nie wiem, co dzieje się na świecie poza moim miejscem pracy. Jest jej za dużo, jestem w niej za długo, za dużo jej biorę do domu. Nie mam innego wyjścia. Przeraża mnie perspektywa ilości obowiązków, piętrzących się trudności, współpracy z niektórymi osobami. Tu łatwo stracić wiarę w człowieka. Administracja jest bezduszna i nijaka. Rości sobie prawa do zamykania świata w swoje szufladki, sztywne kategorie i nie ma pojęcia o tym, jaka jest głupia w swoich roszczeniach. Chwała jej za to, że może trochę porządkuje nasz ludzki świat, ale za nic więcej. 

Prześladuje mnie ostatnio silna podskórna świadomość nieuchronności przemijania. Może to przez to, że tak mało czasu zostaje mi dla siebie, dla Marka, dla rodziny. Może to przez ilość nadgodzin, które dawno przestałam ewidencjonować, bo ani nigdy ich nie wybiorę, ani nikt mi za nie nie zapłaci. Wypracowałam sobie swój sposób wynagradzania - poczucie dobrze spełnionej pracy, radość drugiego człowieka, smutek dzieci z powodu tego, że zajęcia, które dla nich organizuję, już się kończą (żeby nie było tak idealnie: nudzą się też, oj tak!). Mam wrażenie, że Bóg ciągle stawia na mojej drodze ludzi, którzy ratują mnie z opresji. Wszystkie te spotkania są dla mnie wyjątkowe - bo przecież to w spotkaniach z Innymi spotykam Boga. Współpraca z nimi jest najlepszym wynagrodzeniem, nieprzeliczalnym na żadne pieniądze. I gdy tonę w głupawej papierologii, to właśnie ludzie, których poznałam (i Ci, których już znałam, a mam sposobność, by poznawać ich jeszcze bardziej), przywracają mi wiarę w sens tej pracy.


Cieszę się, że zdecydowałam się przedłużyć moją umowę, bo dzięki temu doświadczyłam rzeczy cudownych. Gdybym jej nie przedłużyła, nie zaprosiłabym do mojej wioski Doroty Osińskiej, Jarka Kąkola, wielu wspaniałych uczestników Festiwalu. Nie poczułabym tej lekkości słuchając ich głosów pod czystym, wielkim niebem nad Sanktuarium Maryjnym na Jasnej Górce. Ominęłoby mnie to uczucie, że Bóg na nas spogląda Swoim łaskawym wzrokiem i błogosławi. Czy można chcieć czegoś więcej...?

"Gwiazdy , których nigdy nie zobaczymy
Pył kosmiczny , wszystko czego nie rozumiemy
To co jawi nam ziemia
Rdzenie planet, światło gwiazd
To tylko mały epizod
Wielkich prawd
"
 
... 
- powiedział Jarek rozpoczynając swój koncert. I w takiej perspektywie patrzę.

Śpiewam. Przestałam się przejmować tym, czy się do tego nadaję czy nie. Myślę, że życie jest za krótkie, żeby nie śpiewać. Że śmierć jest zbyt straszna, żeby nie śpiewać - choćby nawet niedoskonale, choćby głosem niepodpartym, choćby chwytając niepełne barowe. Nie mam czasu na to, żeby nie śpiewać. Bo świat się kończy, każdego dnia. "Dopóki słońce i księżyc są w górze. Dopóki trzmiel nawiedza różę. Dopóki dzieci różowe się rodzą - nikt nie wierzy, że staje się już". Właśnie dlatego wiersz Miłosza jest "Piosenką o końcu świata". Ja uwierzyłam. I staram się żyć ze świadomością kresu. Nie po to, żeby się tym smucić, ale po to, by śmiało odważać się przekraczać siebie. By śpiewać psalm dziękczynny za jeszcze jeden dzień mi podarowany.

Więcej zdjęć z IV Dni Maryjnych - [ tutaj.]