31 grudnia 2011

Rozpacz, euforia - dwa stany, wobec których proste słowa zdają mi się bezużyteczne. Za małe, za płaskie, za płytkie. Trzeba je zestawiać w metafory, hiperbole i litoty, żeby oddały choć cząstkę stanu mojego serca. No po prostu - otchłań lub światło - niewysłowione, nieobjęte, nieprzekładalne. Dopiero to, co między nimi nadaje się do opisania - kojący spokój z odrobiną słusznego niepokoju - dla równowagi. 

*
Nie potrzebuję wiele. Cieszą mnie odrobiny, małostki, cząstki, krople w morzu i najulotniejsze chwile. Zmieniam je w monumenty, źródła ciepła, wciąż biegnące światło po umarłych gwiazdach, nasiona do ponownego wysiewu. Czerpię z nich radość. Ogrzewam się nimi w zimowe poranki. Rozjaśniam długie wieczory. Nie mam życzeń. Nie pragnę cudów tego świata. Wolę drobiazgi, obok których inni przechodzą obojętnie. Detale, których nikt nie dostrzega.

*
"...W źrenicach ludzkich ziemi piękno i noc, i dzień ujrzałam."[1]
Jest przy mnie kilka bliskich osób. Jest - bliżej lub dalej, bo świat wciąż wszystko zmienia, ale zawsze - przy mnie. Na przekór czasoprzestrzeni. Stałe punkty w życiowych zmiennych. To bardzo dużo.

*
Klarusia wciąż z nami jest. Nie wiem, czy pomogły jej lekarstwa, czy trafiliśmy na łaskawszy moment choroby. Odzyskała apetyt i siłę skrzydeł. Nie odzyskała do końca głosu, tylko cichutko popiskuje. Od czasu do czasu wciąż budzą mnie jej próby złapania powietrza, ale już zdecydowanie rzadziej niż dwa miesiące temu. Lata po pokoju i szuka najcieplejszych kątów, w których potem drzemie. Czasem wtula się w moje dłonie i w nich zasypia. Czy znacie to uczucie, kiedy ptak wtula się w otwarte dłonie?

[1] - M. Jastrun, Jedno życie, ale koniecznie w interpretacji Małego Kina]